Wczoraj zrobiłam sobie wolne od pracy.
Urlop na żądanie.
Spakowaliśmy z Misiołakiem kapcie, szczoteczki do zębów, ciepły sweter.
Wsiedliśmy do pojazdu.
I pojechaliśmy na wieś.
Na chwilkę.
Odpocząć. Odsapnąć.
Potrzebowałam tego nieziemsko.
Wszystko wokół jakby działo się przeciwko mnie ostatnimi czasy.
A przecież miałam się nie denerwować.
* * *
Pani Endokrynolog stwierdziła, że przy takim systemie pracy, nigdy nie wyjdę na prostą z wynikami. Że nie opuści mnie zadyszka, całodobowe zmęczenie. I do tego jeszcze bliżej nie wyjaśnione zawroty głowy, z którymi nie mogę się za nic uporać.
A zatem, mam do wyboru - albo starać się ogarnąć zdrowotnie przy obecnym stanie rzeczy, albo rzucić pracę i podciągnąć wyniki. W październiku wizyta w WCO. Tam pewnie wyniki też nikogo nie zachwycą. Ale co mam zrobić?! Pewnie powinnam podjąć decyzję, co jest dla mnie najważniejsze. Ale! Żyć też z czegoś muszę!
Cholera! Szlag by to trafił!
* * *
Misiołak mi dzisiaj powiedział, że dzięki mnie, nauczył się cieszyć z każdego dnia.
Czerpać z każdego dnia to, co najlepsze.
Że nauczył się patrzeć w niebo i cieszyć się ze słońca.
A ja wyruszam zaraz do łazienki po różowy lakier do paznokci.
I ciśniemy dalej na różowo - dosłownie i w przenośni. Na paznokciach i w głowie!